niedziela, 6 lipca 2014

"Gwiazd naszych wina" - sto dwadzieścia pięć minut radości z elementami wzruszenia.

Do tej pory wydawało mi się, że każde podjęcie próby stworzenia historii, w której miłość i śmierć występują obok siebie w głównych rolach jest z góry skazane na niepowodzenie. Mimo że nie jestem filmoznawcą i nawet nie oglądałam kilku znanym wszystkim klasyków (Jak to nie widziałaś Zielonej mili?!), to potrafię na poczekaniu podać parę filmów, w których głównym punktem programu jest rak, a cała akcja kręci się wokół umierania. Czy Joshowi Boone udało się wycisnąć coś jeszcze wartościowego z tak oklepanego schematu?

"Moje idee to gwiazdy, których nie potrafię ułożyć w konstelacje" 

Film jest dość przewidywalny, nie brak w nim typowych rozwiązań dla rakowych historii. Hazel zachorowała na nowotwór już dawno temu i nie radzi sobie z chorobą, a raczej - nie radzi sobie z życiem. Jak sama mówi, depresja jest skutkiem ubocznym umierania. Wszystko jednak zmienia się, kiedy pewnego dnia na spotkaniu grupy wsparcia poznaje Gusa. Chłopak jest oczywiście bardzo przystojny bardzo intrygujący i niemal z miejsca się zaprzyjaźniają. Okazuje się, że Hazel dzięki tej znajomości zyskuje nie tylko nowe życie, ale także siłę do spełniania własnych marzeń.

W gruncie rzeczy, to właśnie wyróżnia ten film. Wydaje mi się, że marzenia, czyli tytułowe gwiazdy, do których dążą bohaterzy, są najważniejszym punktem programu. A to wszystko jest tylko delikatnie ozdobione nowotworową powłoczką. Na tyle delikatną, że aż momentami niezauważalną, na przykład w momentach, kiedy dwójka roześmianych nastolatków spaceruje na tle barwnego Amsterdamu. Mimo że bohaterka już na samym początku zarzeka się, że to nie będzie kolejna historia o heroicznej walce z chorobą, to jednak trochę się myli. No bo czym innym jest dążenie do swoich celów i pragnień mimo wszystko, nawet z wózkiem z tlenem na plecach?

Akcja jest wyjęta żywcem z książki - nie ma się co spodziewać dodatkowych wątków, ewentualnie kilka zostało skradzionych, ale można to wybaczyć :). Przez pierwszą połowę filmu śmiałam się prawie non-stop, aż rozbolał mnie brzuch. Przez drugą połowę filmu za to płakałam, wprawdzie już nie cały czas, bo staram się łatwo nie wzruszać, ale i tak średnio mi się udało. Gdybym miała określić gatunek tego filmu, miałabym niemały problem.

Bałam się trochę, że po przeczytaniu tak dobrej książki, czegoś w filmie zabraknie, jednak scenariusz jest idealny, wpisuje się stuprocentowo w atmosferę powieści. Nie brak w nim fikuśnych sentencji albo żartów, które charakteryzują postaci. Muzyka też nie rozczarowuje, ścieżka dźwiękowa jest pełna piosenek moich ulubieńców. Znajdzie się tam i Tom Odell, i Birdy, i Ed Sheeran, i Lana del Rey, i Jake Bugg. Same cudowności.

Sam film wywołał u mnie multum emocji, od wartości dodatnich takich jak radość, wzruszenie, podziw i zaciekawienie aż po tę jedną ujemną - smutek. Po wyjściu z kina nadal przeżywałam tę historię od początku i od początku, jakbym nigdy się nie skończyła. Podobał mi się i pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.

Ocena: 8,7888

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz