Zapraszam na post z cyklu"pogadajmy o tym, co mnie boli".
Jestem młoda i w życiu dane mi było być może na czterech, pięciu koncertach, nie więcej. Jednak za każdym razem, gdy jednak już na takowym koncercie jestem, to niezależnie od wielkości zgromadzonego tłumu, sławy występującego artysty, dnia i godziny, zawsze bardzo denerwuje mnie jedna rzecz.
Zupełnie niedawno, bo kilka dni temu, byłam na koncercie Meli Koteluk i właśnie dlatego zebrałam się na to, żeby coś w końcu napisać. Jednak, że pewnie niewielu z Was obchodzi to, jak było wspaniale i pięknie, to postanowiłam opowiedzieć o tym, co mnie wkurza. Może ktoś mi w końcu pomoże zrozumieć to dziwne zjawisko. Do rzeczy.
Zupełnie nie rozumiem i nie jestem w stanie pojąć szału nakręcania koncertu tudzież robienia zdjęć swoim telefonem artysty występującego. Serio. I spotykam to wszędzie, za każdym razem, sytuacja nieunikniona i pewna. Dlaczego? Co kieruje zachowaniem tych wszystkich ludzi, którzy wznoszą swoje smartfony jak najwyżej, coby aparat uchwycił większy kawałek sceny? Przy okazji ograniczając widoczność osób stojących tuż za nimi.
Hm, chęć posiadania autorskiego zdjęcia o jakości tak słabej, że jedyne co widać, to człowieczek-mała kropka, i to jeszcze kropka przyćmiona kolorowymi światłami? Raczej kiepska pamiątka. Zwłaszcza zważając na fakt, zdjęcie, które zwykle już dzień po koncercie można znaleźć w internecie, jest ładnie zrobione, widać na nim całą postać, dokładnie i wyraźnie. Takie oto zdjęcie nadaje się do wydrukowania i powieszenia na ścianie. Twoje, które z daleko nieco przypomina Wielki Chaos niestety nie nadaje się do niczego.
No to z drugiej strony, może chodzi o nagranie piosenek, żeby potem móc odsłuchać i przeżyć to jeszcze raz? Tak, to wydaje się być jeszcze w porządku i z sensem, do czasu, aż przypomnę sobie, że przecież ta sytuacja jest niemal identyczna jak ta opisana wyżej. Internet jest przepełniony nagraniami z koncertów. W każdym formacie i formie, jakiej tylko ci się podoba.
Słyszałam kilka razy nagrania utworów granych na żywo. Czasem się to sprawdza, jeśli koncert ma miejsce w małej sali, a publiczność jest wyjątkowo cicha i liczy mniej niż 100 osób. Jednak na nagraniach festiwalowych słyszę jedno wielkie ŁUBUDUBUDUBU.
Dziwi mnie to bardzo i zastanawia jeszcze bardziej. Zwłaszcza, jeśli oglądam wszelkie gale rozdania nagród na MTV i zamiast skaczących, śpiewających i tańczących ludzi, widzę słupy soli z wyciągniętymi do góry święcącymi ekranami. Wprawdzie to wszystko, co się tam wyprawia przywodzi mi na myśl uczty na dworze rzymskim za czasów Nerona, i może faktycznie byłoby warto mieć swoje autorski zapis, ażeby nikt nie mógł osądzić o kłamstwo.
Koniec narzekania! Jeśli ktokolwiek wie, ktokolwiek zna odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, to ja z chęcią posłucham. Żegnam się nagraniowym łubidubidu i nie obiecuję kolejnego posta, bo po pierwsze, raczej nikogo to nie obchodzi, to tylko moja obsesja zwracania się do kogoś, a po drugie - absolutny brak czasu przygniata mnie z każdej możliwej strony i po prostu nie mam wolnej chwili na pisanie o tym, co mnie boli, niestety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz