Dzisiaj krótko, zwięźle i na temat. Kilka zdań o pierwszej części Skins Fire, o której pisałam już dawno temu, jej premiera była wiele razy odkładana, aż wreszcie wczoraj o 22 na brytyjskim kanale E4 mieliśmy przyjemność w końcu obejrzeć odcinek otwierający serię. Kto oglądał? Uwaga, w dalszej części tekstu mogą znaleźć się spojlery.
Ja byłam zaskoczona, spodziewałam się Effy-zagubionej nastolatki, być może wciąż na sesjach u terapeuty, z problemami i monologami, których fragmenty potem będzie można wykorzystać jako ładne sentencje, wpisywane tu i tam. Wielka niespodzianka. Effy ma dwudziestkę, a nawet i więcej!, na karku, pracuje w ogromnym biurowcu w samym centrum Londynu, sprawia wrażenie bardzo dojrzałej, zdecydowanej i przede wszystkim - zrównoważonej. Chyba nie polubiłam takiej Effy, ale nie chcę jej jeszcze oceniać, bo z tego co pamiętam szykuje się drugi odcinek z nią w roli głównej. I oczywiście czekam na wersję z napisami, bo mój angielski nie był na tyle dobry, żeby wychwycić szczegóły, na pewno wiele istotnych elementów mi umknęło. Poza tym spodziewałam się gwałtownego zmartwychwstania Freddiego, wielkiego bum, czegokolwiek, co dałoby mi rozwiązanie, a tu nic, zupełnie. Brakuje mi tego, myślałam, że znajdzie się dla niego w scenariuszu choć jedna kwestia.
Podsumowując, jednak spodziewałam się czegoś lepszego, ale nie chcę szufladkować już po pierwszym odcinku, czekam na więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz